Anglia siedział na kanapie w swoim zawsze czystym domu owinięty w koc z wzorem flagi Wielkiej Brytanii. Zawsze leżał samotny, poskładany na tej beżowej kanapie, ale dziś był zielonookiemu bardzo potrzebny.
Rocznica.
Naprawdę minęło już pół roku?
To dlaczego on wciąż czuł się tak samo pusto jak w chwili, gdy to się stało?
Sądził, że będąc z nim - będzie najszczęśliwszy na świecie.
Ale przecież tak było na początku i nigdy już później.
Spojrzał na swoją spuchniętą twarz, odbijającą się w tafli mleka, które trzymał na kolanach w kubku z napisem Hero. Prezent od Alfreda. Powoli coraz więcej zaczynało mu o nim przypominać. Bo on chciał pamiętać. Chciało mu się płakać. Kiedy tak nisko upadłem? Zacisnął usta. Oczy go szczypały, w gardle paliło, a przez jego wychudzone ciało przebiegał co jakiś czas dreszcz, zupełnie jakby miał gorączkę. Zacisnął dłonie mocniej na porcelanie.
- Nie myśl sobie, że kiedykolwiek mi na tobie zależało. - Szepnął ze złością w głosie. - Choć pewnie nic takiego nie przyjdzie ci nawet do głowy... Myślenie nigdy nie było twoją mocną stroną, Alfredzie Fucking Jones. To było widać...
*PONAD PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ*
- No, Arthur! Prooszęę!
Anglia zatkał uszy i zamknął oczy. Po prostu wyobraź sobie, że go tu nie ma.~ Ale chciał, żeby zawsze był obok. Raz mu to powiedział. I później ze wstydu nie odzywał się do niego przez jakiś tydzień.
- Tylko teraz! - Okularnik po raz kolejny podstawił mu kubek z białą cieczą.
Był jak dziecko; gdy raz się czegoś zaparł nie było zmiłuj.
- Ale czemu ci tak na tym zależy?! - Wybuchł Arthur i spojrzał na niego mocno podirytowany. Gdyby wzrok mógł zabijać Ameryka już dawno leżałby martwy.
- Bo chcę zobaczyć twoją reakcję, Iggy. - Rzekł wręcz... łagodnie i uśmiechnął się do blondyna tak zawsze nie współpracującego.
Arthur nic nie powiedział, jednak i on złagodniał. Westchnął i wbił wzrok w mleko w swoim nowym kubku, a po chwili usłyszał jak Jones przysuwa krzesło. Zielonooki znów zamknął oczy i po paru sekundach poczuł jak Alfred składa na jego ustach ciepły pocałunek. Oplótł go nogami w pasie, zarzucając także ręce na ramiona. Dłonie dominującego blondyna wylądowały z kolei na jego pośladkach, unosząc nieco do góry. Kirkland jednak szybko oprzytomniał i odkleił się od swojego chłopaka. Wypuszczać się z objęć jednak nie zamierzali.
- Ale później robisz mi idealną herbatę i już nigdy nie prosisz o wypicie... tego gówna. - Szepnął Arthur głosem nieprzyjmującym sprzeciwów.
Alfred skinął głową patrząc wyczekująco na Anglię. Arthur westchnął i powoli ujął kubek z mlekiem od okularnika.
- Nienawidzę cię.
- Takie hate x love.~ - Zaświergotał Jones, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Przez to Arthur miał ochotę trzepnąć go tym kubkiem w głowę i patrzeć jak biała substancja spływa po jego złotych włosach. - No pij.~
Arthur zacisnął usta, gdy poczuł na nich ciepłe mleko. Herbata... Błagam, dajcie mi herbatę! Musiał jednak wypić. Obiecał, ale... Pff! Kiedy stał się tak słowny?!
Odważnie patrząc w te intensywnie niebieskie oczy, połykał, aż nagle żołądek podszedł mu do gardła. Czy to... Zerwał się na równe nogi, szybko odstawiając kubek z tym przeklętym napisem Hero, który zakręcił się na jasnym blacie. Pobiegł do łazienki i, będąc już tam, na szczęście, pochylił się nad kiblem i zwymiotował. Sam nie wiedział czym dokładnie, ale nawet się właściwie nie przyglądał... Nie, ale marchewki nie było.
- Cóż się takiego stało? - Usłyszał cienki cichy głosik i zerknął w tamtą stronę, wycierając usta papierem toaletowym.
Na mydle przy kranie siedziała mała wróżka, patrząc na niego zatroskanymi zielonymi oczami.
- Kożuch w mleku... - Warknął w momencie, w którym Alfred wszedł do pomieszczenia wyłożonego pomarańczowymi kafelkami. Głupek na pewno wiedział!
- Iggy...? - Uśmiechnął się do niego przepraszająco i uklęknął obok. - Już?
Kirkland skinął głową, a gdy Jones wciągnął go na swoje kolana, oparł głowę o jego tors. Poczuł się dziwnie pusty. Jakby w tej toalecie pozbył się wszystkiego co miał. Potrzebował jedynie tego ciała, tej osoby, której zapach tak zachłannie wciągał w nozdrza.
- Zostaniesz ze mną? - Szepnął. Ale jego głos nie brzmiał słabo i żałośnie.
- Teraz? - Ameryka spojrzał na jego twarz, szukając chyba jakiś emocji, uczuć.
- Zawsze. Zawsze, Alfred. Tyle dla ciebie zrobiłem, a... - Poczuł jak jego ręce się pocą. Chciał uciec i zaraz później wrócić, a następnie znów uciec przez to, że wrócił... - Jeśli cię stracę nie będę taki sam. Łączy nas coś więcej niż ten związek... - Wymawiając ostatnie zdanie jego głos się załamał.
Nie przestraszyłem go oby...?
Lecz blondyn z dwiema parami oczu uśmiechnął się współczująco i przyłożył do ust partnera swoje zimne wargi.
- Jasne, że zawsze będę. W końcu jestem bohaterem.
*KONIEC WSPOMNIENIA :(*
Zdrady bolą. Szkoda, że nie mogą dwie osoby czuć tego samego, aby oboje byli bardzo szczęśliwi.
Przez chwilę Arthur wbijał swe nieobecne spojrzenie w coś za oknem, w które biły małe kropelki deszczu. Chwilę jeszcze nic nie robił, by nagle chwycił ze stołu do kawy (do herbaty*) swój telefon. Szybko go odblokował i otworzył album, zatytułowany Alfred. Nigdy nie był zbyt wylewny w uczuciach, ale kochał robić mu zdjęcia. A ten jebany optymista nigdy się nie buntował. Więc teraz miał ich mnóstwo.
Wybrał jedno z tamtego dnia i wbił w nie swe zamglone zielone oczy. Zdrady bolą. Ale tylko wtedy, gdy ta osoba nie była nam obojętna. Nie można zdradzić kogoś kto nie jest twoim przyjacielem.
A gdyby tak...?
Był już tak zdesperowany? A może chodziło o coś innego? Sam już nie wiedział. Po prostu chciał spróbować raz jeszcze. Zacznę żyć od nowa wraz z wypiciem tego mleka. Przyłożył krawędź kubka do ust i przechylił tak, że mleko zaczęło wpływać mu do ich wnętrza, penetrując je nieco. Zaczął szybko je połykać, aż nagle... Przez rzecz jaką poczuł żołądek podszedł mu do gardła. Zerwał się na równe nogi, odkładając kubek, który się przewrócił. Koc zsunął mu się z ramion, ale nie spadł na podłogę. Tym lepiej, bo cały drżał z zimna. Wpadł do łazienki jak piorun i już tam, nie będąc jeszcze nawet nad kiblem, zwymiotował.
Po wszystkim oparł się o zimne kafelki plecami i zjechał po ścianie, siadając. Głowę pochylił między nogi, a dłonie splótł na karku. Był tym wszystkim już cholernie zmęczony.
- To było widać, że mi na tobie zależało...
Czuję się jak gówno, więc napisałem gówno. Tak, biała ciecz oczywiście specjalnie, jakżeby inaczej. Przepraszam za tak długą przerwę. Mam nadzieję, że się już nie powtórzy.
-Zero
W symbolice motyl jest z jednej strony symbolem duszy, zmartwychwstania i nieśmiertelności, z drugiej zaś, przemijania i kruchości życia.
środa, 29 lipca 2015
środa, 27 maja 2015
Kuroshitsuji (SebaCiel) - Przegrany
- Nadszedł koniec, paniczu. - Podchodząc bliżej do bezbronnego dziecka, zdjąłem zębami białą rękawiczkę, spod której wyłoniła się równie biała dłoń ze znakiem paktu.
Oczy Ciela zwęziły się, po czym przechylił lekko głowę w lewą stronę, gdy moje palce wtargnęły pod jego czarną przepaskę, z zamiarem zdjęcia jej. Jego widok sprawił, że poczułem w środku coś ciepłego i przytulnego, niczym żarzący się ogień w kominku w rodzinnym domu. Właśnie to coś rozlało się po moim ciele. Coś, czego nigdy nie czułem. To sprawiło, że poczułem się w pewien sposób smutny, ale z tego powodu, iż nie mogłem uchronić go przed tą chwilą. Sam zawsze podejmował decyzje, nie zawsze będące mi na rękę.
Ciel traktował mnie jak swojego psa, ja chciałem traktować go jak coś mojego. Czułem jednak, że jest ode mnie zależny, gdy wołał lub nawet szeptał moje imię.
- Sebastian... - Ciche westchnienie wydobyło się z jego ust, gdy moja twarz znalazła się na wysokości jego. Gdy klęknąłem przed nim, drugą zakrwawioną rękawiczkę zrzucając na ziemię. Wpatrując się głęboko w jego oczy w kolorze nocnego nieba latem, moja lewa ręka zaczęła płonąc od środka żywym ogniem mocniej, niż kiedykolwiek, a z jego prawego oka, po policzku spłynęła ciecz. Nie były to jednak łzy, a krwistoczerwona ciecz, płynąca w jego żyłach. Właściwie, lepszym określeniem byłoby "jego szlachetna błękitna krew", jednak krew była czerwona i koloru się trzymajmy...
Zmrużyłem oczy, gdy bardzo wyraźnie zobaczyłem ból malujący się na jego twarzy. Przycisnąłem zimne palce do jego drżących warg, nie chcąc, aby jednak krew połączyła się z gorzko wylanymi łzami.
Stało się tak niestety i moje demoniczne święcące kocie oczy obserwowały jak ta jedna słona łza spływa po jego kości policzkowej, pozostawiając jasnoczerwony ślad po swej egzystencji.
- Teraz.
Czarnowłosy mężczyzna uśmiechnął się demonicznie i jego źrenice zamieniły się w kocie szparki. Mój oddech nieznacznie przyśpieszył, jednak skutecznie nie dawałem po sobie tego poznać. Myśl, że moje życie nigdy tak w rzeczywistości nie miało celu, jak jedynie zemsta i więcej zemsty, wydała mi się nieco... dziwna, nietypowa, wręcz śmieszna. Ma osoba nigdy się nad tym nie zastanawiała. Żyłem jedynie ze świadomością, że bez Sebastiana nie zrobię absolutnie nic w tym kierunku i było to prawdą. Byłem zbyt słaby i dumny na to, aby słuchać obelg rzucanych w moją stronę, pod moim adresem, a ludziom, którzy wyśmiewaliby moją słabość, nie mógłbym nic zrobić. Bez Sebastiana nie byłbym tam, gdzie byłem obecnie i nie dokonałbym tak wiele.
Gdzie znajdę prawdziwego siebie...?
*trzy lata przed ową historią*
- Elizabeth, mówiłem ci, żebyś mnie puściła! - Zielonookiej jak zwykle dostało się trochę za jej nadmiernie okazywaną czułość, jak i za przyozdobienie mojej posiadłości kwiatkami, falbankami i innymi ohydnymi różowymi bądź zbliżonymi do tego koloru i to bardzo rzeczami. Norma.
Wykonała moje polecenie po chwili. Wiedziałem jednak, że za chwilę znów znajdzie pretekst, aby mnie przytulić bądź złapać za rękę, nader mocno.
- Ale wygląda o wiele ładniej w kolorze różowym! Nie sądzisz, że tak~? - Spytała, przeciągając i kręcąc się w kółko, i w kółko w nowej sukience, którą kupiłem jej na jej 13-ste urodziny. Po czym podeszła do mnie i potargała moje szaro-granatowe włosy, do kieszeni mej marynarki wkładając różowy kwiatek. Uśmiech nie znikał z jej przepełnionej szczęściem buzi.
Sama wyglądała jak kwiat. Nie, ona była kwiatem. I dobrocią, którą chciała zarazić wszystkich dookoła. A ja... miałem czasem wrażenie, że mój mrok powoli udziela się także i jej.
- Gah... W porządku, będę trzymał go w kieszeni. - Mruknąłem, spuszczając odrobinę głowę, aby na niego zerknąć raz jeszcze. W końcu jeśli miałem ją tym uszczęśliwić... O ile to możliwe, rzecz jasna, bo bardziej szczęśliwym już się chyba być nie dało. No ale co ja, Ciel Phantomhive, mogę o tym wiedzieć?
- Taaak! - Znów zaczęła się kręcić w kółko, tym razem jednak pociągając mnie ze sobą w ten wir szaleństwa i radości, wypełniony jej wesołym śmiechem.
Po chwili jednak na moją twarz wstąpił lekki uśmieszek, gdy kątem niezakrytego oka dostrzegłem obraz Sebastiana jedną ręką grającego na pianinie, a drugą odpychającego natarczywego Grella. Wszystko było "Lukrowe, Ciel!" oraz tak stoicko spokojne.
*koniec retrospekcji*
Jak trzy lata minęły tak szybko...? Ale nic z tamtych wydarzeń się już nie liczył. Chciałbym zostawić je za sobą, tak samo jak tą nędzną złą plugawą planetę, na której toczy się moja gra o życie albo śmierć, a zakończyć ją może jedynie "szach - mat". Prawdą jest, że... aby wygrać, musiałem grać zgodnie z zasadami. Dopuszczałem się jednak... walki ze światem.
- Sebastian... - Ciche westchnienie wydobyło się z moich ust, gdy jego twarz znalazła się na wysokości mojej. Gdy klęknął przede mną, drugą zakrwawioną rękawiczkę zrzucając na ziemię. Wpatrywał się głęboko w moje oczy w kolorze nocnego nieba latem, podczas gdy ja po chwili poczułem, że z mojego prawego oka, po policzku stoczyła się ciecz. Nie były to jednak łzy, a krwistoczerwona ciecz, płynąca w moich żyłach. Właściwie, lepszym określeniem byłoby "moja szlachetna błękitna krew", jednak krew była czerwona i koloru się trzymajmy...
Zmrużył oczy, gdy bardzo wyraźnie zobaczył ból malujący się na mojej twarzy, czego tak bardzo nie chciałem dać po sobie poznać. Przycisnął zimne palce do moich drżących warg, nie chcąc, aby jednak krew połączyła się z gorzko wylanymi łzami. Stało się tak niestety i jego demoniczne święcące kocie oczy obserwowały jak ta jedna słona łza spływa po mojej kości policzkowej, pozostawiając jasnoczerwony ślad po swej egzystencji.
- Teraz. - szepnąłem stanowczo, jakbym wydawał rozkaz.
- Panie. Jesteś silnym młodym człowiekiem o silnej młodej duszy. Może spotkamy się jeszcze w życiu pozagrobowym, ale teraz, Cielu Phantomhive'ie, pożegnam już Cię.
Ja wygram.
Ludzkie dusze są rzeczywiście ciekawymi rzeczami. Zakopane głęboko w ludziach, wydobyć je można tylko w jeden sposób - bezpośrednio, fizycznie. My, demony, nie posiadamy dusz. Nie musimy nawet żyć, w jakimkolwiek sensie. A mimo wszystko, każdy z nas ciągnie swą egzystencje, nieśmiertelny, niczym wampir. I minął już rzeczywiście długi czas odkąd ostatni raz zjadłem ludzką duszę.
Zabrałem palce z ust chłopca, podczas gdy jego dolna warga wciąż drżała, jednak ledwo dostrzegalnie. Tą samą dłoń, położyłem na jego plecach, jednocześnie odrywając lekko od kamiennej ławeczki, a zaś drugą, tą z faustowskim znakiem, wytarłem krew z jego policzka. Powoli zamknął oczy, uspokajając się.
- Jedzmy. - wymruczałem.
Kurtyny, którymi były moje powieki, zasłoniły i me oczy, po czym pochyliłem się jeszcze bliżej twarzy hrabiego. Nasze usta się połączyły. Moje - napierające na jego. Te blade i słodkie... Zaczęło się. Dusza w nim zaczęła płonąć, tracąc kontakt z właścicielem i rozświetliła swym majestatem całe jego niewyobrażalnie wspaniałe wnętrze. Pogłębiłem po sekundzie pocałunek, dzieląc się z nim jakąś niewypowiedzianą tajemnicą, powoli także wchłaniając ten cudny jasny nektar, który płynął w moim kierunku, dosięgając celu, poprzez tę bliskość.
"Nie!"
Mój umysł jakby otrzeźwiał przez jego głos, usłyszany w mej głowie. Doszła do mnie cała jego przeszłość, wszystkie wspomnienia, marzenia i uczucia. Posiadałem jego pragnienia i umysł. Ciel pragnął mnie odepchnąć ostatkiem sił, jednak był już na to zbyt słaby. Jęknął cicho i rozchylił usta, dając mi jeszcze większy dostęp do ducha w nim. Przyciągnąłem go jeszcze bliżej siebie, całkowicie usuwając jakąkolwiek odległość między nami. Miałem wrażenie jednak, że zaraz zmiażdżę to drobne wątłe ciało, choć i tak jego istnienie miało się niebawem skończyć. Więc mój uścisk dalej był silny, aż w końcu coś w nim pękło. I to dosłownie, a sam Phantomhive wyzionął ducha, podczas gdy ja skończyłem swój jakże smakowity posiłek. Jego martwe ciało spadło po chwili na ziemię, puste jak te, jego rodziców. Śmierć w końcu do niego przyszła.
"Żegnaj, mój paniczu."
Pierwszy post tak szybko, ponieważ to trzy dni leżało w "Dokumenty", więc chyba oczywistym było, że po założeniu bloga od razu to dam...
Tego paringu będzie tu jeszcze dużo, ale nie będzie jedyny.
Długo też się zastanawiałem czy nie zrobić z tego prologu, bo jakoś tak mi smutno było, że uśmierciłem Ciela i to w pierwszym poście. :') No ale skoro ja jestem taki bezduszny to tak będzie. O. Ciel wyzionął ducha, Sebastian jest najedzony i nikt ich więcej nie zobaczy. O!
-Zero
Oczy Ciela zwęziły się, po czym przechylił lekko głowę w lewą stronę, gdy moje palce wtargnęły pod jego czarną przepaskę, z zamiarem zdjęcia jej. Jego widok sprawił, że poczułem w środku coś ciepłego i przytulnego, niczym żarzący się ogień w kominku w rodzinnym domu. Właśnie to coś rozlało się po moim ciele. Coś, czego nigdy nie czułem. To sprawiło, że poczułem się w pewien sposób smutny, ale z tego powodu, iż nie mogłem uchronić go przed tą chwilą. Sam zawsze podejmował decyzje, nie zawsze będące mi na rękę.
Ciel traktował mnie jak swojego psa, ja chciałem traktować go jak coś mojego. Czułem jednak, że jest ode mnie zależny, gdy wołał lub nawet szeptał moje imię.
- Sebastian... - Ciche westchnienie wydobyło się z jego ust, gdy moja twarz znalazła się na wysokości jego. Gdy klęknąłem przed nim, drugą zakrwawioną rękawiczkę zrzucając na ziemię. Wpatrując się głęboko w jego oczy w kolorze nocnego nieba latem, moja lewa ręka zaczęła płonąc od środka żywym ogniem mocniej, niż kiedykolwiek, a z jego prawego oka, po policzku spłynęła ciecz. Nie były to jednak łzy, a krwistoczerwona ciecz, płynąca w jego żyłach. Właściwie, lepszym określeniem byłoby "jego szlachetna błękitna krew", jednak krew była czerwona i koloru się trzymajmy...
Zmrużyłem oczy, gdy bardzo wyraźnie zobaczyłem ból malujący się na jego twarzy. Przycisnąłem zimne palce do jego drżących warg, nie chcąc, aby jednak krew połączyła się z gorzko wylanymi łzami.
Stało się tak niestety i moje demoniczne święcące kocie oczy obserwowały jak ta jedna słona łza spływa po jego kości policzkowej, pozostawiając jasnoczerwony ślad po swej egzystencji.
- Teraz.
Czarnowłosy mężczyzna uśmiechnął się demonicznie i jego źrenice zamieniły się w kocie szparki. Mój oddech nieznacznie przyśpieszył, jednak skutecznie nie dawałem po sobie tego poznać. Myśl, że moje życie nigdy tak w rzeczywistości nie miało celu, jak jedynie zemsta i więcej zemsty, wydała mi się nieco... dziwna, nietypowa, wręcz śmieszna. Ma osoba nigdy się nad tym nie zastanawiała. Żyłem jedynie ze świadomością, że bez Sebastiana nie zrobię absolutnie nic w tym kierunku i było to prawdą. Byłem zbyt słaby i dumny na to, aby słuchać obelg rzucanych w moją stronę, pod moim adresem, a ludziom, którzy wyśmiewaliby moją słabość, nie mógłbym nic zrobić. Bez Sebastiana nie byłbym tam, gdzie byłem obecnie i nie dokonałbym tak wiele.
Gdzie znajdę prawdziwego siebie...?
*trzy lata przed ową historią*
- Elizabeth, mówiłem ci, żebyś mnie puściła! - Zielonookiej jak zwykle dostało się trochę za jej nadmiernie okazywaną czułość, jak i za przyozdobienie mojej posiadłości kwiatkami, falbankami i innymi ohydnymi różowymi bądź zbliżonymi do tego koloru i to bardzo rzeczami. Norma.
Wykonała moje polecenie po chwili. Wiedziałem jednak, że za chwilę znów znajdzie pretekst, aby mnie przytulić bądź złapać za rękę, nader mocno.
- Ale wygląda o wiele ładniej w kolorze różowym! Nie sądzisz, że tak~? - Spytała, przeciągając i kręcąc się w kółko, i w kółko w nowej sukience, którą kupiłem jej na jej 13-ste urodziny. Po czym podeszła do mnie i potargała moje szaro-granatowe włosy, do kieszeni mej marynarki wkładając różowy kwiatek. Uśmiech nie znikał z jej przepełnionej szczęściem buzi.
Sama wyglądała jak kwiat. Nie, ona była kwiatem. I dobrocią, którą chciała zarazić wszystkich dookoła. A ja... miałem czasem wrażenie, że mój mrok powoli udziela się także i jej.
- Gah... W porządku, będę trzymał go w kieszeni. - Mruknąłem, spuszczając odrobinę głowę, aby na niego zerknąć raz jeszcze. W końcu jeśli miałem ją tym uszczęśliwić... O ile to możliwe, rzecz jasna, bo bardziej szczęśliwym już się chyba być nie dało. No ale co ja, Ciel Phantomhive, mogę o tym wiedzieć?
- Taaak! - Znów zaczęła się kręcić w kółko, tym razem jednak pociągając mnie ze sobą w ten wir szaleństwa i radości, wypełniony jej wesołym śmiechem.
Po chwili jednak na moją twarz wstąpił lekki uśmieszek, gdy kątem niezakrytego oka dostrzegłem obraz Sebastiana jedną ręką grającego na pianinie, a drugą odpychającego natarczywego Grella. Wszystko było "Lukrowe, Ciel!" oraz tak stoicko spokojne.
*koniec retrospekcji*
Jak trzy lata minęły tak szybko...? Ale nic z tamtych wydarzeń się już nie liczył. Chciałbym zostawić je za sobą, tak samo jak tą nędzną złą plugawą planetę, na której toczy się moja gra o życie albo śmierć, a zakończyć ją może jedynie "szach - mat". Prawdą jest, że... aby wygrać, musiałem grać zgodnie z zasadami. Dopuszczałem się jednak... walki ze światem.
- Sebastian... - Ciche westchnienie wydobyło się z moich ust, gdy jego twarz znalazła się na wysokości mojej. Gdy klęknął przede mną, drugą zakrwawioną rękawiczkę zrzucając na ziemię. Wpatrywał się głęboko w moje oczy w kolorze nocnego nieba latem, podczas gdy ja po chwili poczułem, że z mojego prawego oka, po policzku stoczyła się ciecz. Nie były to jednak łzy, a krwistoczerwona ciecz, płynąca w moich żyłach. Właściwie, lepszym określeniem byłoby "moja szlachetna błękitna krew", jednak krew była czerwona i koloru się trzymajmy...
Zmrużył oczy, gdy bardzo wyraźnie zobaczył ból malujący się na mojej twarzy, czego tak bardzo nie chciałem dać po sobie poznać. Przycisnął zimne palce do moich drżących warg, nie chcąc, aby jednak krew połączyła się z gorzko wylanymi łzami. Stało się tak niestety i jego demoniczne święcące kocie oczy obserwowały jak ta jedna słona łza spływa po mojej kości policzkowej, pozostawiając jasnoczerwony ślad po swej egzystencji.
- Teraz. - szepnąłem stanowczo, jakbym wydawał rozkaz.
- Panie. Jesteś silnym młodym człowiekiem o silnej młodej duszy. Może spotkamy się jeszcze w życiu pozagrobowym, ale teraz, Cielu Phantomhive'ie, pożegnam już Cię.
Ja wygram.
Ludzkie dusze są rzeczywiście ciekawymi rzeczami. Zakopane głęboko w ludziach, wydobyć je można tylko w jeden sposób - bezpośrednio, fizycznie. My, demony, nie posiadamy dusz. Nie musimy nawet żyć, w jakimkolwiek sensie. A mimo wszystko, każdy z nas ciągnie swą egzystencje, nieśmiertelny, niczym wampir. I minął już rzeczywiście długi czas odkąd ostatni raz zjadłem ludzką duszę.
Zabrałem palce z ust chłopca, podczas gdy jego dolna warga wciąż drżała, jednak ledwo dostrzegalnie. Tą samą dłoń, położyłem na jego plecach, jednocześnie odrywając lekko od kamiennej ławeczki, a zaś drugą, tą z faustowskim znakiem, wytarłem krew z jego policzka. Powoli zamknął oczy, uspokajając się.
- Jedzmy. - wymruczałem.
Kurtyny, którymi były moje powieki, zasłoniły i me oczy, po czym pochyliłem się jeszcze bliżej twarzy hrabiego. Nasze usta się połączyły. Moje - napierające na jego. Te blade i słodkie... Zaczęło się. Dusza w nim zaczęła płonąć, tracąc kontakt z właścicielem i rozświetliła swym majestatem całe jego niewyobrażalnie wspaniałe wnętrze. Pogłębiłem po sekundzie pocałunek, dzieląc się z nim jakąś niewypowiedzianą tajemnicą, powoli także wchłaniając ten cudny jasny nektar, który płynął w moim kierunku, dosięgając celu, poprzez tę bliskość.
"Nie!"
Mój umysł jakby otrzeźwiał przez jego głos, usłyszany w mej głowie. Doszła do mnie cała jego przeszłość, wszystkie wspomnienia, marzenia i uczucia. Posiadałem jego pragnienia i umysł. Ciel pragnął mnie odepchnąć ostatkiem sił, jednak był już na to zbyt słaby. Jęknął cicho i rozchylił usta, dając mi jeszcze większy dostęp do ducha w nim. Przyciągnąłem go jeszcze bliżej siebie, całkowicie usuwając jakąkolwiek odległość między nami. Miałem wrażenie jednak, że zaraz zmiażdżę to drobne wątłe ciało, choć i tak jego istnienie miało się niebawem skończyć. Więc mój uścisk dalej był silny, aż w końcu coś w nim pękło. I to dosłownie, a sam Phantomhive wyzionął ducha, podczas gdy ja skończyłem swój jakże smakowity posiłek. Jego martwe ciało spadło po chwili na ziemię, puste jak te, jego rodziców. Śmierć w końcu do niego przyszła.
"Żegnaj, mój paniczu."
Pierwszy post tak szybko, ponieważ to trzy dni leżało w "Dokumenty", więc chyba oczywistym było, że po założeniu bloga od razu to dam...
Tego paringu będzie tu jeszcze dużo, ale nie będzie jedyny.
Długo też się zastanawiałem czy nie zrobić z tego prologu, bo jakoś tak mi smutno było, że uśmierciłem Ciela i to w pierwszym poście. :') No ale skoro ja jestem taki bezduszny to tak będzie. O. Ciel wyzionął ducha, Sebastian jest najedzony i nikt ich więcej nie zobaczy. O!
-Zero
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)

